niedziela, 23 grudnia 2012

Lizbona, 12/2012

dwa weekendy temu, 3832 km powietrznych zachwytów stąd, po cieplejszej stronie mocy, już na samym zachodnim koniuszku Mamy Europy moje oczy cieszyły się słońcem. prawdziwym. ciepłym. trochę nierealnym po kilku tygodniach naszej szarej polskiej nędzy.

cytryny jeszcze zielone. wolno dojrzewają w zaczarowanych podwórzach. chyba tylko one nie widzą kryzysu, który jest wszędzie.

tak, tak, pierwszy raz zobaczyłam kryzys. nie słowo w tysiącach echa powtarzanych w radio. nie, nie- taki prawdziwy ludzki kryzys na ulicach. jakiś żal na twarzach, szybciutko tłumiony kieliszeczkiem porto w małej kawiarence na rogu. jakieś domy opuszczone, wynędzniałe, ziejące samotnością i zapomnieniem. jakieś ceny za małe, życie za tanie, a mimo to wieje niepewnością jutra. jakiś czas co jakby się trochę zatrzymał i Portugalii chyba nie chce się już biegać dalej.

o właśnie bieganie. miał być maraton, a maratonu być nie mogło. pan Achilles zmęczony tureckimi wojażami z góry i pod górę odmówił posłuszeństwa. ale nie szkodzi. były za to  sardynki pachnące całym oceanem, cynamonowo- jajeczne pastel de nata, były 2 ciepłe noce gdzie migawka strzelała bez opamiętania szukając najlepszego dla siebie czasu. długiego czasu. była też jedna z najlepszych na świecie kolekcja  japońskich grzebieni, które  tak uwielbiam, aż w końcu było fado, piękne, smutne fado w małej piwniczce na końcu całego europejskiego świata











 

1 komentarz: